Mieliśmy wrażenie ze czegoś nie dokończyliśmy i jeśli nie zrobimy tego teraz już nigdy nie będzie okazji. postanowiliśmy więc po raz kolejny stanąć oko w oko z naszym oprawca, który 8 miesięcy temu dał nam ostro popalić….
czyli Salar del Uyuni. ZZ Challapaty ruszyliśmy w znajoma juz dla nas trasa w kierunku Salinas de Garci Mendoza. pierwsze dwa dni jechało się koszmarnie, organizm zapomniał co to jazda tak ciężkim rowerem juz nie wspominając o wysokości która dawała się we znaki. byle jaka górka sprawiała ze człowiek dyszał jak stary parowóz. na złość drugiego dnia 30km przed Salinas urwał się asfalt pozostawiając nam znaną ,, tarkę”. Głodni, wytrzęsieni, zmęczeni doczlapaliśmy się do Salinas. Mała miejscowość która przywitała nas gorącymi okrzykami dzieci :,, GRIIIINGOOOO!! ” . głodni wciągaliśmy kurczaka w parku gdy podeszła do nas grupka dziewczynek. jedna z nich bez żadnego skrępowania zdjęła mi z głowy okulary i zdaniem twierdzącym stwierdziła że to prezent dla niej…. Ojjj chyba Salar del Uyuni jest już blisko bo turystów traktuje się tu jak złote małpy w klatce … Na drugi dzień z ulgą opuściliśmy ta miejscowość i tego dnia wjechalismy w objęcia prawdziwej Boliwii. Naturalnej, dzikiej, nieobliczalnej, gdzie królują bezdroża, a cała trasę urozmaica nam piękno wulkanu Tunupa 5432mnpm, który Marcin zdobył 8 miesięcy temu . Tego tez dnia naszym oczom ukazała się niekończąca się biel Salaru del Uyuni… Cieszylismy się jak dzieci nie wierząc jednocześnie że znowu tu jesteśmy. Mieliśmy nadzieję że uda nam się coś zjeść w ostatniej miejscowości przed wjazdem na Salar, ale pani z jedzonkiem chyba bardzo nie lubiła białych bo za małą porcję Mo Mo mięsa z makaronem i ziemnakiem policzyła so ie cenę ze 100% przebitką. nie omieszkałam wyrazić swojego zdania na temat takiego zachowania. wrrrr
Nareszcie mogliśmy na maxa chlonac ta dziwną solną krainę spiac pod naszym namiotem. ciezko jest w takim miejscu wbic sledzie bo warstwa soli jest bardzo twarda, ale ma się głowę na karku i przed wjechaniem na Salar zabraliśmy z lądu kamień. Przepiekny zachod slonca w tak niezwyklym miejscu, to wlasnie takie momenty laduja nasze akumulatory zeby jechac dalej. Widok nocnego nieba z gwiazdami byl niesamowity. Drugiego dnia słońce w pełni i biel otoczenia aż nadawało mega optymizmem do dalszej jazdy. Po 40 km zupełnej pustki pokazała się wyspa z maaaasa autobusów i jeepow. To znana wyspa kaktusowa… niestety więcej było na niej turystów niż kaktusów.. . 25km przed naszą docelową miejscowością po drugiej stronie Salaru Marcin dostrzegł wyspę, a że mieliśmy jeszcze trochę zapasu wody postanowismy zatrzymać czas i poczuć się trochę jak rodzinka Robinsona Cruise na własnej, osobistej wyspie kaktusowej z dziką jaskinia w której odpoczywalismy całe popołudnie . Nastepnego dnia po nastepnych 40 km, dojechalismy do wioski na skraju jeziora.. a raczej paru opuszczonych hoteli z soli i co najważniejsze kranu z wodą. prysznic, pranko i gotowanie na całego po paru dniach,, mycia się,, mokrymi chusteczkami. Mini cywilizacje spotkaliśmy dopiero 20km dalej w miejscowości Colca K. ale żeby tam dotrzeć musieliśmy przejechaliśmy chyba najgorsza drogę w całej naszej rowerowej karierze. przejechanie tych 20km zajęło nam długie 5godzin!!! droga nie dość ze była rozjechana przez jeepy to jeszcze składała się z wielkich kamieni po których porostu jechać się nie dało…. ale na szczęście otwartość, życzliwość i ciepło mieszkancow Colca K zrekompensowalo nam wszystkie niedogodności. wspaniali i naturalni ludzie zakończyli przygodę z Salar de Uyuni i rozpoczęli jednocześnie następną…. wyprawę do parku Narodowego Eduardo Avaroa
Czyta się z wypiekami na twarzy, czekając na następny wpis.
pięknie! pięknie! rozgrzewacie moje serce! czytam Was z zapartym tchem!
Czytaliśmy Waszą relację z Boliwii w marcowym Rowertourze i byliśmy pod wrażeniem Waszej solnej przygody. Trzymamy kciuki za dalszy ciąg podróży i czekamy na relacje z kolejnych zakątków Ziemi! Pozdrawiamy ciepło 🙂
Wielkie dzięki za miłe słowo. Mimo tamtej elektrycznej przygody, Boliwia nadal jest naszym numerem 1 !